czwartek, 4 grudnia 2014

Barcelona all about Gaudi /Europa/

No więc jesteśmy w Barcelone. Barcelona is all about Gaudi. Z ostatniej wizyty w tym mieście nie pamiętam go aż tak. Wtedy Gaudi był dla mnie jedynie szybkim spojrzeniem na Sagrada Familia i wizytą w Parku Guell. Wielki Gaudi. Nie został mi w głowie, nie zastanawiałam się wtedy nad tym jak bardzo zdominował to miasto, co zarzucają mu niektórzy. Nie pamiętam za dużo Gaudiego, a jednak pamiętam jego oryginalność. Wtedy mnie zachwycił, chociaż wiem, że liznęłam go tylko trochę. Tym razem ma być trochę inaczej. W planach mamy zobaczenie budynków – Casa Batllo, La Pedrera, Casa Sant Vicenz. Chcę porównać wyobrażenie o wspaniałym Gaudim z rzeczywistością Barcelony. Nie wiem, czy Iza z Kubą będą podzielać mój entuzjazm, ale nie mają wyboru – jestem tak zdeterminowana, że nie ustąpię.



 Mamy szczęście, bo z Vic, w którym prze 2 dni gościł nas Kuba, zabiera nas Xavi. Xavi jedzie do pracy w Museo CosmoCaixa, położonym bardzo blisko Parku Guell (oczywiście dzieła wielkiego Gaudiego). W muzeum zostawiamy duże plecaki i resztę zbędnego balastu – tak przygotowani, z aparatem i mapą – wyruszamy, by poznać stolicę Katalonii. Biorąc pod uwagę fakt, że Barcelona jest ogromna, a jej charakterystyczne punkty rozsiane niemal po całym mieście – postanawiamy skorzystać z okazji, że jesteśmy tak blisko i obieramy azymut na rzeczony park. Nie znamy dokładnej drogi, sprawdzamy tylko w którą stronę się kierować. Mamy dwie mapy, które w labiryncie ślepych uliczek i zaułków na nic się zdają. Postanawiamy więc wypróbować starą i sprawdzoną taktykę - „koniec języka za przewodnika”. 



 Jesteśmy głodni, zbliża się 12, a my ciągle kluczymy między uliczkami, pnąc się w górę. Po drodze kupujemy owoce, fuet (rodzaj suszonej, pleśniowej kiełbasy, bardzo popularny w Katalonii) i bagiety. Od przyjazdu do Hiszpanii tak właśnie wygląda większość naszych posiłków. Czasem fuet zastępujemy chorizo, ale bazujemy na mięsie i bagietkach – najtańsza i najszybsza forma wyżywienia. Czasem, by urozmaicić posiłek - do kanapek dodajemy ogórka. Na deser często jemy owoce, których na szczęście w Hiszpanii nie brakuje. Tak zaopatrzeni mamy nadzieję zjeść to wszystko w pięknej scenerii parku Guell. Kiedy jednak kluczymy między uliczkami, a nasze brzuchy wołają o litość – znajdujemy mały skwer z charakterystycznym dla miasta poidłem i na betonowej ławce, z widokiem na pobliskie śmietniki. Musimy wyglądać żałośnie, ale w ogóle nas to nie rusza - zaspokojenie głodu wygrywa z poczuciem estetyki. 



 Kiedy wznawiamy poszukiwania i po jakimś czasie docieramy na miejsce – Iza jest zawiedziona. No tak, park posiada oryginalną architekturę, widać w nim zamysł artysty, ale prawdziwa zieleń, jaką znamy z parków np. w Polsce tutaj zastąpiona jest przez bardziej tropikalną roślinność, niestety w wielu przypadkach nie zieloną a żółtawą. Być może gdyby przed rokiem nie zamknęli wstępu do najpiękniejszej części parku – z najdłuższą na świecie mozaikową ławką, salą kolumnową i niesamowitą fontanną-jaszczurką – park zrobiłby większe wrażenie. Ja z poprzedniej wizyty zapamiętałam go niemal tak samo. To co rzuciło mi się w oczy w 2010 roku i moim zdaniem stworzyło w dużej mierze klimat parku – udało nam się napotkać również tym razem. Muzycy w kolorowych strojach, grający rodzaj orientalnej dla naszego polskiego ucha muzyki, połączenie folkowych katalońskich rytmów i swoistego reggae zrobili wrażenie również na wybrednych Izabeli i Kubie. 



 Dużym plusem Parku Guell, który bez wątpienia rekompensuje długość dojazdu tam, jest jego położenie – ze wzgórza Tibidabo, na którego zboczu leży park rozpościera się świetny widok na całe miasto, a przy dobrej widoczności też morze. Z lekkim uśmiechem na ustach przyglądam się topografii miasta i wyłapuję charakterystyczne punkty, widziane z oddali – długie, przechodzące przez całe miasto ulice – Diagonal, gdzieś w oddali Ramblas i Marina, Katedrę Sagrada Familia z otaczającymi ją dźwigami budowlanymi, dwa wieżowce przy turystycznej części plaży i wreszcie Krzysztofa Kolumba, witającego statki wpływające do portu. 



Wychodząc z Parku Guell robimy jeszcze oczywiście pamiątkowe zdjęcia – brama z zachwycającymi budynkami, Jasiem i Małgosią, to bez wątpienia dobre miejsce na pamiątkowe focie jeśli ktoś nie chce płacić za wstęp do najładniejszej części - stąd najwięcej widać. 


 Po nieco krytycznym podejściu moich współtowarzyszy do parku Guell cieszy mnie fakt, że na kilka następnych dni dajemy sobie spokój z Gaudim - no tak - mamy większe problemy - pierwszej nocy nie mamy gdzie spać po tym jak znajoma znajomego zostawia nas na lodzie. (Jest godzina 19, robi się ciemno, my nie mamy stałego łącza internetowego i wszystko wskazuje na to, że będziemy spać na plaży.) Ale o tym w innym poście - wróćmy do Gaudiego i naszych planów. 

 Ostatniego dnia pobytu w Barcelonie zaplanowaliśmy wycieczkę z cyklu Free walking tour śladami Gaudiego. Niestety - w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności na Free walking tour nie poszliśmy chociaż pan przewodnik wydawał się najmilszym człowiekiem na ziemi. Postanowiliśmy zrobić sobie własną wycieczkę śladami Gaudiego. Casa Batlló od którego zaczęliśmy nasz spacer wydaje się być chatką rodem z bajek o czarownicach, wróżkach i śpiących królewnach. Mieniący się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy, trochę przypominający smoka, trochę rybę płynącą w bystrym strumieniu, budynek zdaje się udowadniać, że wszystko jest możliwe, szczególnie w tym mieście, przepełnionym architekturą Gaudiego. 



 Choć mogłabym cały dzień siedzieć na ławce przed Casa Batlló i podziwiać kolorowe łuski (nie mówię o wejściu do środka, bo to kosztowne, chociaż pewnie podziwianie wnętrz zaprojektowanych przez architekta byłoby bardzo inspirujące), to jednak czas trochę goni, wyciągam więc plan miasta i zaznaczając markerem kolejny punkt na trasie wycieczki popędzam moich towarzyszy, wygrzewających się w słońcu. 



 La Pedrera, o której wiele słyszałam i po której wiele się spodziewałam - miała nas zachwycić. Byłam niemal pewna, że tak się stanie, ale oczywiście - biednemu zawsze wiatr w oczy, La Pedrera w remoncie. Na miejscu widzimy tylko dużą plandekę imitującą elewację. 



Bez większych sentymentów idziemy dalej, w stronę katedry Sagrada Familia, czyli miejsca, który chyba każdy kojarzy z Barceloną. Owa katedra, której budowa rozpoczęła się w 1882 roku, nie bez powodu stała się symbolem Barcelony. W pierwotnym zamyśle autora miała być zwieńczeniem jego dorobku, najwspanialszym dziełem, jakie stworzyły ludzkie ręce. Historia pokazała, że projekt przeżył architekta, dzieło życia Gaudiego cieszy się sławą, co roku rzesze turystów i pielgrzymów przybywają do słynnej świątyni Świętej Rodziny. 



Ja jednak widzę w tym wszystkim pewien problem. Bo fakt faktem - budynek jest monumentalny (stojąc pod nim nie można go objąć wzrokiem, a żeby go podziwiać w całej okazałości trzeba spojrzeć z dystansu), symbolika zaskakuje bogactwem treści, a całość - chociaż potężna - wydaje się koronkowym dziełem, tak delikatnym jak zamki z piasku na plaży. To wszystko prawda, nie da się ukryć. Ale rzeczą, która mnie niepokoi jest fakt, że w budowanej katedrze miasto i inwestorzy nie widzą już budowli sakralnej, a sposób na biznes.



 Przewodnik, którego mieliśmy okazję posłuchać na miejscu pokusił się o stwierdzenie, że inwestycja przedłużana jest tylko po to, by ludzie chcieli przyjeżdżać do Barcelony co kilka lat i kupować bilety sprawdzając co przez te lata zostało zrobione. Smutna konkluzja - dzieło przerosło mistrza, a potem zostało wystawione na giełdę turystycznych "must to see" razem z setkami straganów, milionami kolorowych magnesów i pocztówek. 



 Jest w mieście jeszcze jedno miejsce, które architekt naznaczył swoim piętnem i które może nie przypomina monumentalnej Sagrady Familii ani bajkowego Casa Batlló, ale mnie urzeka jego magia. Magia ta wynika chyba z jego egzotyki. Chodzi mi o Placa Reial z cudownymi latarniami zaprojektowanymi przez Gaudiego. Jeśli będąc w Barcelonie nie traficie prędzej czy później na ten "Królewski Plac" to ominie Was delikatna kwintesencja Gaudiego w tym urokliwym mieście.



 Takiego Gaudiego zapamiętaliśmy z wizyty w Barcelonie - wspaniałego, ale majaczącego gdzieś w tłumie turystów i kolorowych bibelotów. Być może mamy takie wrażenie, bo w żadnym z miejsc nie pochyliliśmy się i nie zbadaliśmy historii tego dzieł, przechodząc tylko obok i irytując tłumem turystów. Być może jego architektura - na pewno bardzo specyficzna - wymaga chwili refleksji, o którą było nam ciężko na pulsujących tłumem i upałem chodnikach Barcelony. I być może też na tym właśnie polega Gaudi i cała Barcelona - by wracać i próbować na nowo odkryć tajemnicę. A jedno jest pewne, jak pisałam na początku tego posta: Barcelona is all about Gaudi i bez wątpienia nie mogłaby istnieć bez niego, a gdyby nawet istniała, to straciłaby bardzo dużo na swojej magii i oryginalności. 



 Moi towarzysze nie zachwycili się aż tak jakbym tego chciała zarówno samym Gaudim jak i stolicą Katalonii, ale konkluzja z naszych wspólnych rozmów była następująca: trzeba tam jeszcze wrócić i spróbować odkryć to wszystko na nowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz