wtorek, 12 sierpnia 2014

Chicago - wielkie miasto i wino na wysokości /USA/

Chicago to dla nas pierwsze zetknięcie z dużym miastem w Ameryce. Po trzech miesiącach w lesie - wielkie centrum miasta przytłacza nas tak, że przez długi czas wyglądamy przez okno i wydajemy z siebie jedynie dźwięki zachwytu - jakieś 'ochy' i 'achy'. Trochę to irracjonalne, ale po odcięciu od cywilizacji, które zaserwowały nam "dzikie" przestrzenie Wisconsin taki natłok betonu i miejskiego zgiełku zdecydowanie przytłacza i zachwyca. Wysokie budynki przyprawiają o zawrót głowy, błyszczące w promieniach słońca szyby gwarantują nam obraz niczym z filmów o złudnym "american dream", a rzeczywistość dookoła wydaje się mało prawdopodobna. No tak, zderzenie z miejską dżunglą. 



Kierując się z River Grove - położonego niedaleko lotniska O'Hare - na południowy wschód w stronę centrum Chicago mijamy cały przekrój społeczeństwa Chicago. River Grove, a szczególnie sąsiedztwo Pawła, którego dom "okupujemy" przez kilka dni, zamieszkuje wielu Polaków. Okolica jest cicha i spokojna, jak to na przedmieściach. Jeździ tu tylko jeden autobus, w dodatku dość rzadko. Ale brak komunikacji rekompensują wielkie przestrzenie - typowe przedmieście, małe ganeczki, ogródki, pas zieleni z dwóch stron chodnika, boiska i parki w pobliżu.  Im dalej w głąb miasta tym przestrzeń zagęszcza się, ulice są coraz węższe, budynki coraz wyższe, tłum gęstnieje, a sznurek samochodów stających przed światłami wydłuża się.  




Ciekawią nas grupy mijanych po drodze ludzi, o których opowiada Paweł. Im bliżej centrum tym szybciej zmienia się krajobraz za oknem, zabudowania nabierają innego charakteru, a pieszych obserwowanych zza szyby - mam wrażenie - mogłabym pogrupować i dopasować do konkretnego typu zabudowy. Mam świadomość, że daję się ponieść dużym uproszczeniom, ale to co widzę za oknem idealnie współgra z upraszczającą rzeczywistość historią Pawła: bliżej przedmieść odsetek ludności czarnej i latynoskiej większy, a budynki wydają się biedniejsze - niższe, bardziej obskurne, często zabite deskami. Na ulicy, którą jedziemy, przeważają second-handy i tanie supermarkety.  W miarę zbliżania się do The Loop, która swoją nazwę (The Loop = Pętla) bierze od otaczającej tę najstarszą część miasta pętli kolejki nadziemnej, kolor skóry przechodniów zmienia się na biały, budynki wydają się mniej zniszczone, otoczenie zadbane. Coraz wyższa zabudowa podpowiada, że jesteśmy coraz bliżej drapaczy chmur widzianych wcześniej na horyzoncie.  





Pierwszy spacer po głównej metropolii Illinois zaczynamy z miejsca, z którego rozciąga się najbardziej charakterystyczny dla Wietrznego Miasta widok.  Nie jest co prawda najbardziej spektakularny widok, z jakim miałam do czynienia w Chicago, ale o tym później. W chwili obecnej jesteśmy przy planetarium Adlera nad jeziorem Michigan i nie możemy powstrzymać się przed sesją zdjęciową - jak się potem okaże - jedną z wielu. Bo zdjęć z naszej podróży po Stanach przywiozłyśmy kilka tysięcy. Samo planetarium jest najstarszym działającym obecnie obiektem tego typu na świecie, ale na pewno do niego nie wejdziemy - jest już wieczór, planetarium jest zamknięte. Poza tym Paweł, w którego śpimy, przygotował dla nas na ten wieczór jeszcze kilka atrakcji. 



Po chwili spędzonej nad jeziorem Michigan kierujemy się w stronę Millenium Park, przechodząc przez zielone parki i skwery - powstały w 1934 roku Chicago Park District. Mam wrażenie, że Chicago jest miastem, w którym to połączenie udało się szczególnie (wyraźnie widać to właśnie w okolicach jeziora, gdzie spacerujemy) - parki wchodzą w przestrzeń miejską z dużą gracją, a spacerując zielonymi alejami co krok spotykamy fontanny, pomniki i budowle, które przypominają, że jesteśmy w dużym mieście i to mieście nie byle jakim, bo w słynnej amerykańskiej metropolii - Wietrznym Mieście. Idąc w stronę Millenium Park przychodzimy przez Grant Park, gdzie zachwyca nas pewna fontanna. Trafiamy na nią przypadkiem, ale bardzo szybko ją rozpoznaję - to Buckingham Fountain! Każdy, kto w późnych latach 90. oglądał telewizyjne sitcomy bez wątpienia ją skojarzy, była bowiem gwiazdą czołówki jednego z takich seriali - Świata według Bundych!  Chyba nie muszę nikomu mówić, jaki uśmiech na mojej twarzy wywołał ten fakt :) 



Kolejne miejsce na naszej trasie to Millenium Park - stosunkowo młody (otwarty  został w  2004 roku!), ale rozwijający się bardzo prężnie - jest to miejsce licznych koncertów, pikników i imprez plenerowych, gdzie przy otwartym amfiteatrze całe rodziny rozkładają koce, kosze piknikowe i uczestniczą w wydarzeniach kulturalnych. Szkoda, że w naszym rodzinnym Krakowie taki sposób spędzania wolnego czasu nie jest bardziej popularny - myślę, patrząc na biegające między koszami dzieci i ich rodziców, pijących (w miejscu publicznym, w Polsce mandat murowany!) wino.  



Chociaż klimat nastraja do pozostania i celebrowania koncertu jakiegoś meksykańskiego zespołu, który właśnie występuje na scenie - my idziemy dalej - w miejsce, którego główna atrakcja od kilku lat pretenduje do miana prawdziwego symbolu Chicago i - nie ma się co oszukiwać - ma spore szanse, by takim symbolem się stać. Mówię oczywiście o The Cloud Gate, zwanym potocznie Fasolą. Chociaż niektórzy - szczególnie mieszkańcy Chicago - są bardzo negatywnie nastawieni do tego ciekawego punktu na mapie miasta (z premedytacją piszę "punktu", bo nie wiem, czy tę kilkumetrową bramę w kształcie fasoli, w której - dzięki tafli przypominającej lustro - odbija się wszystko dookoła nazwać pomnikiem, rzeźbą, czy jeszcze inaczej) to nam bardzo się spodobał. Nie ma chyba osoby, która była w Chicago w ciągu ostatnich kilku lat i nie zrobiła sobie z rzeczoną fasolą zdjęcia - odbijające się w niej budynki, szczególnie podczas zachodu słońca wyglądają niesamowicie. I chociaż mnie osobiście odczucia mieszkańców związane z The Bean przypominają uczucia Krakowian względem słynnej "Głowy": Erosa Bendato Igora Mitoraja na Rynku Głównym - z chęcią pozuję do sesji zdjęciowej, w końcu jesteśmy w Chicago turystkami, a to bez wątpienia spora atrakcja turystyczna.  





Jesteśmy już zmęczone, bo chociaż po raz pierwszy od długiego czasu miałyśmy okazję porządnie się wyspać - pełne wrażeń popołudnie szybko wyssało z nas wszystkie siły. Ale jeszcze nie czas wracać do domu - nasz gospodarz proponuje nam "must see" Chicago - spojrzenie na miasto z góry. Ponoć robi wrażenie. Orientowałam się wcześniej w możliwościach wjazdu na górę i nie jestem specjalnie zainteresowana. 19 dolarów za wejście na Skydeck - szybę zawieszoną na wysokości 430 metrów w Willis Tower nie zachęca, nawet jeśli bierzemy pod uwagę fakt, że Willis Tower jest drugim co do wysokości (po One World Trade Center) budynkiem w Stanach. Ale okazuje się, że nie do Willis Tower jedziemy. Paweł zabiera nas do John Hancock Observatory. A kiedy udajemy się w stronę kas i z ciekawością zerkamy na cennik - Paweł odciąga nas na bok mówiąc, że ma lepszy pomysł. Kierujemy się w stronę wind - nasz plan na resztę wieczoru to Signature Room - restauracja umieszczona na 95 piętrze obserwatorium, z której roztacza się widok na miasto.  



Po drodze dowiadujemy się, że obserwatorium mieści się na 94 piętrze, my wjeżdżamy windą na 95, jesteśmy więc wyżej niż ludzie, którzy kupują bilet! Wychodzimy z windy, naszym oczom ukazują się eleganckie stoliki, ale nagle stajemy bez ruchu, patrząc w dal. Widok za oknem.. zapiera dech w piersiach! Oszklone ściany, a za nimi niesamowity krajoobraz miasta widzianego z góry po zmroku - BEZCENNE! W dodatku po chwili, kiedy znajdują dla nas stolik (i to w jakim miejscu! w samym rogu, tak że mamy widok na miasto, wybrzeże i bezkres Jeziora Michigan!), możemy usiąść i rozkoszować się widokiem - czujemy się fenomenalnie! Po krótkim namyśle zamawiamy desery i wino. Bardziej ekonomicznie niż kupno biletu do obserwatorium, a w dodatku możemy podziwiać widok i raczyć się smakołykami tak długo jak chcemy! Zwiedzając miasto na własną rękę nigdy nie wpadłybyśmy na coś takiego - dzięki Ci Paweł! Wieczór w Signature Room to pierwszy raz kiedy w Chicago słyszymy język polski - i to od dwóch różnych grup ludzi obok nas. Kolejne dni przyniosą nam więcej spotkań z językiem polskim, co potwierdzi tezę, że Chicago to wyjątkowa ostoja Polski w świecie. Czy dobra? O tym w kolejnym poście. Tymczasem w Willis Tower, racząc się winem, czujemy się niesamowicie, a  kiedy przypominamy sobie, że to dopiero pierwszy dzień naszego zwiedzania Stanów - nie możemy w to uwierzyć i cieszymy się jak dzieci, które właśnie zaczynają swoje wakacje. Tylko w naszym przypadku będą to wakacje życia!