wtorek, 9 września 2014

Stopem z Krakowa do Katalonii /Europa/

     Decyzja o wyjeździe do Barcelony była dla mnie trudna. Nie dlatego, że nie lubię tego miasta - wręcz przeciwnie - uwielbiam je. Nie dlatego też, że coś zatrzymywało mnie w Polsce albo ciągnęło w inne rejony świata. Decyzja o wyjeździe do Barcelony była dla mnie trudna, bo dotarcie tam wymagało nie lada wysiłku i zaufania do obcych. A o to ostatnie ciężko, jeśli spotykasz kogoś po raz pierwszy. Ale stało się - po namowach Izy podjęłam decyzję - do Barcelony jedziemy stopem! Naszym celem ma być stolica Katalonii, ale po drodze mamy odwiedzić również małe, urokliwe miasteczko Vic, którego początki sięgają czasów przed Chrystusem. Nie mamy zbyt wiele czasu na przygotowania, wszystko robimy na ostatnią chwilę, a w noc przed wyjazdem śpimy jakieś 3 godziny - wszystko zwiastuje katastrofę. Ale nic nie można już odwołać - w Vic położonym na północ od Barcelony czeka na nas kolega mieszkający od 2 miesięcy w Katalonii, który obiecał nam pokazać ten kawałek europejskiego południa, a bilety powrotne z Barcelony kosztowały nas tyle, że teraz szkoda byłoby się rozmyślić.  

     Jest niedziela, 24 sierpnia, a pogoda w Krakowie nie skłania do podróży - 14 stopni Celsjusza i deszcz towarzyszą nam kiedy o 5:30 spotykamy się z Izą. Pierwotnie miałyśmy jechać Polskim Busem do Wrocławia, ale po namyśle startujemy z Krakowa. Autobusem miejskim dojeżdżamy w okolice stacji Orlen za bramkami na autostradzie A4 (Kraków - Katowice). Podobno tam najlepiej coś złapać. I rzeczywiście - nie czekamy nawet minuty: pierwszy zagadnięty kierowca jedzie w naszą stronę i zgadza się nas wziąć. Nie jest szczególnie rozmowny, dowiadujemy się tylko, że razem z kolegą pracują w firmie budowlanej, jadą w delegację i mogą nas wysadzić przed Legnicą. Dobra nasza - wysiadając w Legnicy około 10 wiemy, że decyzja o rezygnacji z busa była dobra - oszczędzamy przez to kilka godzin i nerwy związane z wydostaniem się z centrum Wrocławia. Nie wiemy tylko, jak szybko uda nam się znaleźć kolejnego kierowcę. Jest zimno, zagadnięci przez nas kierowcy wydają się negatywnie nastawieni, a w dodatku zaczyna padać deszcz, który pożegnałyśmy wyjeżdżając z Krakowa. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciw nam! Może stop nie był najlepszym rozwiązaniem? 



     Po kilkunastu minutach poszukiwań jednak los się do nas uśmiecha - przydrożny parking opuszczamy w samochodzie Tomka, który zatrzymał się tam dosłownie na kilka chwil, żeby wypalić papierosa.  Jeszcze o tym nie wiem, ale później, próbując złapać stopa we Francji czy w Hiszpanii będę wspominać z utęsknieniem pomocnych polskich kierowców - przecież te kilkanaście minut to dosłownie chwila Nasz kierowca Tomek jedzie do pracy w okolice Frankturtu nad Menem i okazuje się jednym z sympatyczniejszych kierowców. Trasa mija nam szybko, rozmawiamy o życiu w Polsce i Niemczech, czekając godzinę w korku przed Dreznem obgadujemy kierowców obok, Tomek opowiada nam o swojej rodzinie, a chwilę przed końcem wspólnej jazdy kupuje nam na przydrożnej stacji kawę. Podróż niczym ze starym znajomym. W dodatku Tomek mówi, że zna świetne miejsce, gdzie zatrzymuje się dużo ciężarówek - podobno szybko znajdziemy tam transport.


  
     Kiedy wysiadamy na stacji od razu robimy wywiad środowiskowy wśród kierowców ciężarówek - okazuje się, że miejsce w którym jesteśmy to rzeczywiście popularne miejsce postojowe, ale na trasie na Monachium. My chcemy jechać do Francji, więc Monachium nam nie po drodze. Pytamy kierowców, wszyscy jadą w inną stronę. Robi się nieciekawie, ale szukamy dalej. Iza dowiaduje się, że droga, która prowadzi do Francji to E7. Na siódemkę też musimy się jakoś dostać, ale nie mamy pomysłu jak - nikomu nie jest po drodze. Spotykamy Polaków jadących do pracy małym busikiem. Co prawda nie jedziemy w tym samym kierunku, ale od słowa do słowa, zgadujemy się, że mamy wspólnych znajomych i przez dłuższą chwilę nie możemy wyjść z podziwu, jaki ten świat jest mały! Na nic nam jednak te znajomości, skoro busik zmierza w przeciwną stronę. Po dłuższych poszukiwaniach powoli tracimy nadzieję - zbliża się wieczór. Spotykamy jednak Rafała i Łukasza, którzy co prawda nie wyjeżdżają przed porankiem (jako kierowcy ciężarówek muszą pilnować wskazań tachografu)  i nie w naszą stronę, ale proponują nam swoje towarzystwo i ewentualny nocleg w ciężarówce. Alternatywą jest dla nas stanie i błaganie kierowców o podwózkę, więc decydujemy się zostać - nie żałujemy, czas mija szybko, a rano wyspane i gotowe do dalszej podróży, dzięki uprzejmości Rafała, który podwozi nas na siódemkę możemy wrócić do gry i zmierzać dalej, w stronę Francji. Nieszczęsna siódemka, o którą wczoraj pytałyśmy wszystkich. Wreszcie  na niej jesteśmy i - to już zbyt dużo zbiegów okoliczności - okazuje się, że podczas majowego Autostop Race (trasa Wrocław - Walencja) Iza łapała stopa na tej samej stacji.  



     Ze stacji pod Frankfurtem - na którą dotarłyśmy około 9  - zabiera nas o 9:30 miła Niemka, która co prawda nie jedzie daleko, ale w naszym kierunku. Wysiadamy około 100 km dalej i niemal od razu przesiadamy się do samochodu młodego chłopaka, który przedstawia się jako Niemiec. Po drodze dowiadujemy się, że pochodzi z Kazachstanu i jedzie właśnie na wakacje do Zurichu. Zastanawiamy się, jak będą wyglądały jego wakacje - jedzie bardzo dobrym samochodem, ma ze sobą eleganckie ciuchy i w ogóle cały jest trochę podejrzany, ale że słabo zna angielski nie ciągniemy dyskusji.  



     Chłopak wysadza nas we Freiburgu,  gdzie po raz pierwszy podczas naszego tripa spotykamy innych autostopowiczów. Jest ich kilku, w dodatku byli na stacji przed nami - szanse na szybkie opuszczenie stacji maleją, ale nie poddajemy się i po kilku minutach podwózkę sam z siebie proponuje nam sympatycznie wyglądający Niemiec. Pan Niemiec podróżuje z żoną małym busem, którego przerobił na mini-kampera, zgadzają się nas podrzucić w okolice Besancon we Francji. Obie jesteśmy zachwycone, bo nie dość, że ich samochód jest poniekąd spełnieniem naszych marzeń o podróżach busem po świecie, to jeszcze nasi Niemcy prowadzą bardzo ciekawe życie. Cała ich rodzina rozrzucona jest w tym momencie po świecie - syn jest w Nepalu, a córka podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Oni jadą właśnie na wakacje do Portugalii, ale nie spieszą się i po drodze zwiedzają różne miejsca i odwiedzają starych znajomych. Oboje świetnie mówią po angielsku, więc podczas podróży nie jest nudno, nie tylko opowiadają o sobie, ale też pytają o polską przyrodę, o Kraków - odnoszę nawet wrażenie, że w przyszłości chcą odwiedzić nasz kraj - są z gatunku tych otwartych podróżniczych umysłów, które ciągle gdzieś gna. Zaszczepili też pasję podróżowania w swoich dzieciach. Jesteśmy zauroczone i żałujemy, że podwożą nas tylko do w okolice Besancon 



     Mamy jednak szczęście, bo na stacji na której nas wysadzają po zjedzeniu wykwintnego posiłku (zupki chińskie <3) znajdujemy polskiego kierowcę tira, który zgadza się nas podwieźć do Lyonu. Po 3 godzinach, kiedy około 18:20 kierowca wysadza nas w Lyonie, powoli zbliża się wieczór, a wszyscy kierowcy których zagadujemy albo nie mówią po angielsku (no tak, legendarny angielski u Francuzów), albo nie chca nas zabrać. Po wędrówce wśród ciężarówek trafiamy na pana Zbyszka - sympatycznego starszego kierowcę, który około 3 wyjeżdża i obiecuje nas wyrzucić pod Barceloną. Trafiłyśmy los na loterii! Żadna osobówka nie zawiezie nas aż tak daleko, więc jeszcze przez chwilę siedzimy przy drodze z tabliczką, a około 22 postanawiamy znaleźć sobie wygodne lokum do spania i przeczekać do 3 w nocy. Rozważamy drzemkę na świeżym powietrzu, ale ostatecznie wybór pada na toaletę dla niepełnosprawnych na stacji - jest duża, można się w niej zamknąć, więc nie trzeba będzie spać czujnie. Zamykamy się, mościmy posłanie ze śpiworów, a kiedy już chcemy zasnąć - okazuje się, że w łazience jest fotokomórka! Za każdym razem kiedy światło zgaśnie - przy najdrobniejszym ruchu znów się zapala! Genialnie! Zasypiamy jednak po jakimś czasie, nie zważając na problemy natury technicznej i przed 3, po nocnej toalecie na stacji, stawiamy się pod ciężarówką pana Zbyszka.  



     Podróż do Hiszpanii jest ciężka - ciężarówka jedzie wolno, my po krótkim śnie jesteśmy bardzo zmęczone, a kierowca ciągle coś opowiada, dzieląc się doświadczeniem swojego życia. Człowiek nie szklanka, nie prześwietlisz - tak brzmi motto naszej podróży, które kilkukrotnie powtarza pan Zbych. Kiedy po 6 godzinach okazuje się, że nie dowiezie nas do Barcelony, a wyrzuci zaraz za granicą z Hiszpanią jesteśmy wyczerpane. Kierowca zostawia nas w La Jonquera, przygranicznej miejscowości, gdzie ceny są bardzo niskie, królują supermarkety w których niemal za bezcen można kupić alkohol, a głównymi przejeżdżającymi są Francuzi, którzy przyjechali na zakupy. Staramy się znaleźć jakiś transport, ale idzie nam to jak po grudzie. No chyba że chciałybyśmy jechać z powrotem do Francji - wtedy znalazłybyśmy transport w kilka chwil. Po zakupach w jednym z supermarketów, zaopatrzone w bagietki, chorizo i sangrię postanawiamy poszukać innej drogi, by dostać się do Vic. Gdyby nie znajomość hiszpańskiego, pewnie miałybyśmy dość spory problem, żeby się wydostać. Ale po zaciągnięciu języka u mieszkańców okazuje się, że możemy wydostać się z La Jonquera autobusem. Brakuje bezpośredniego połączenia, więc nasza droga do Vic obfituje w przesiadki i oczekiwanie na kolejny autobus. W międzyczasie obserwujemy ludzi, którzy kręcą się po katalońskich stacjach. Są bardzo różni, przekrój społeczeństwa, nie tylko pod względem wieku, stroju czy zachowania, ale też koloru skóry. Udaje nam się też zobaczyć przez okna autobusu Muzeum - Teatr Salvadora Dali w Figueres (co bardzo mnie cieszy) i Park Naturalny La Garrotxa. Zachwycamy się też wygodą komunikacji publicznej w Katalonii i faktem, że w autobusie z Olot do Vic oprócz nas jedzie tylko jedna osoba. (Jakim sposobem chcą wydawać na te autobusy kasę? W zasadzie powód nasuwa się sam - kryzys w Hiszpanii, a bogata Katalonia dba o swoich mieszkańców.)


     Kiedy docieramy do Vic i Kuba (aka Doktor Marchewka) odbiera nas z dworca jesteśmy niesamowicie zmęczone, ale wieczór dopiero się zaczyna. Dotarłyśmy do Katalonii w prawie 3 dni, mając po drodze różne przygody, a jedyna rzecz, której żałujemy to fakt, że miałyśmy ściśle określony cel podróży. Może następnym razem podróż bez celu, z ludźmi, którzy nas zainspirują? Ale na to przyjdzie czas później. W międzyczasie gospodarz przygotowuje nam przepyszną kolację w iście katalońskim stylu, bierzemy szybką kąpiel i ruszamy na podbój miejsca, gdzie mieszkają hiszpańscy "Los Polacos" (Katalończycy z kilku względów nazywani są Polakami, trochę prześmiewczo, trochę przez wzgląd na historię, a mnie zawsze kiedy sobie o tym przypominam przyprawia to o uśmiech i sprawia, że czuję do nich sympatię :)

/KK