czwartek, 20 listopada 2014

Wenecja Ameryki, czyli o słonecznym Los Angeles /USA/






O ile w Chicago czułyśmy się nieco jak w domu, odwiedzając brata (co poniekąd było prawdą, bo przecież podróżowałyśmy z Gosią, siostrą Pawłao tyle wizyta w L.A. kojarzy mi się nieco z odwiedzinami u dawno niewidzianego kuzyna. Wszystko za sprawą Patryka, którego znalazłyśmy w odmętach internetów poniekąd przez przypadek. Będąc w Stanach byłyśmy królowymi wspaniałych, szczęśliwych przypadków! Przypadki takie właśnie jak wspaniała gościna w domu Patryka i jego mamy Kasi w Encino dała nam masę pozytywnej energii na dalszą podróż :) A jak wyglądał nasz pobyt w Mieście Aniołów? 




Z lotniska O’Hare leciałyśmy jedynie jakieś 4 godziny, a jednak cały dzień, rozpoczęty w Chicago i zakończony w L.A. (po odwiedzeniu Santa Monica i Venice) trwał dla nas wieczność - tak, tak, zmiana czasu, słońce -  byłyśmy wykończone. Kiedy Patryk wiózł nas do swojego położonego w Encino apartamentu - nie potrafiłyśmy docenić tak bardzo jak na to zasługiwał niesamowitego widoku wzgórz Californii roztaczającego się po obu stronach autostrady. Chociaż byłyśmy zachwycone to pewnie ten zachwyt byłby dużo większy bez towarzyszącego mu zmęczenia. A pierwszy dzień spędzony w L.A. obfitował w emocje! Po szybkim śniadaniu nasz gospodarz zabrał nas na plażę w Santa Monica - słońce, złoty piasek, fale i widoczne na horyzoncie zabudowania domów bogatych mieszkańców słonecznego wybrzeża. Na pewno pamiętacie te seriale, których akcja toczyła się w małych bądź większych miejscowościach nad oceanem, a bohaterowie po lekcjach jeżdżą dużymi autami na plażę, by serfować, a wieczorami urządzają sobie na tej plaży duże imprezy. Nie chcę przesadzać, ale biegając po plaży tak właśnie się czułam! 




Po krótkiej chwili spędzonej na plaży i molo w Santa Monica postanowiliśmy udać się w stronę Venice Beach, czyli -  w opinii wielu osób - najbardziej kolorowego i magicznego miejsca w całej Californii. Chociaż przez Ocean Front Walk szliśmy w pełnym słońcu ponad kilometr – było warto! Ja ze swoją fascynacją ruchem hipisowskim byłam pod wrażeniem! Kolorowe stoiska z ręcznie robionymi ozdobami, uliczni artyści, ludzie jeżdżący pośród tłumu na rolkach, grajkowie i palacze zagadujący przechodniów – zupełnie inny świat! Do tego nieodzowne w Mieście Aniołów, dla niektórych będące symbolami szczęścia - spotykane na każdym kroku dobrze zbudowane, umięśnione, ładnie opalone ciała - na wrotkach, rolkach, rowerach, hulajnogach, deskorolkach - pełen wachlarz środków ekologicznego transportu! LA to przecież pożywka dla kultu ciała - przemysł filmowy, ładna pogoda, plaże i możliwość uprawiania wszelkiego typu sportów.  Patrząc na tych wszystkich opalonych ludzi, których jedynym problemem wydaje się to gdzie zjeść obiad i czy następnego ranka pójść na jogę czy basen - marzy mi się tu zostać, wiodąc beztroskie życie.  





 Będąc w Los Angeles koniecznie trzeba wybrać się na Venice Beach, ale dobrze byłoby, żeby ta pulsująca oparami marihuany plaża nie przesłoniła nam jeszcze jednego ważnego miejsca, znajdującego się niemal o krok. Mam na myśli swoistą Wenecję Californii, odpowiednik włoskiej Wenecji, sieć kanałów ciągnących się pomiędzy budynkami. Dojazd do posesji tylko łódką, urokliwe mostki i letnie ogrody w których wieczorem musi być magicznie - idealne miejsce, żeby się w nim kiedyś zestarzeć. Gdybym miała taką możliwość - chciałabym jeszcze wielką biblioteczkę książek, przyjaciół wpadających na wieczorne przyjęcia i zdecydowanie Venice byłoby spełnieniem moich marzeń. 




Pierwszy dzień w L.A. minął nam bardzo przyjemnie, a gdyby tego było mało - w domu naszych gospodarzy czekało na nas ukoronowanie tego dnia - lampka wina, truskawkowe szaleństwo i długie, ciekawe rozmowy i wszystkim i o niczym. Dla takich chwil i dla takich ludzi zdecydowanie warto podróżować!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz